długość trasy
0
km
K

olejne miesiące i lata niedowierzania, przerażenia, wściekłości i bezsilności. Czyja to wina? Kto na to pozwolił? Po trosze każdy z nas mądrych, wrażliwych Polaków — nasza wina! I wina Tuska, bo wtedy, osiem lat temu nie był wystarczająco dojrzały by przewidzieć tragedię. Beztrosko zostawił puste miejsca na mapie, które poczuły się zapomniane, zostawił puste przestrzenie w umysłach, które nie potrafiły same się wypełnić i pozostawił sobie samym wiele bezbronnych, obolałych emocji, z trwogą wypatrujących nadejścia ojca, który rozumie, pocieszy, naprawi. Więc przyszedł „ojciec” i napluł nam w twarz.  Więc teraz my wszyscy winni musimy wstać i iść. Więc przyszliśmy…

ciąg dalszy z pewnością nastąpi…

[pgc_simply_gallery id=”1764″]https://youtu.be/mWe4m1W7UuE

Dodaj komentarz

Ten post ma jeden komentarz

  1. To był jeden z tych wyjazdów, gdzie liczył się cel, nie droga do niego. Już dzień wcześniej Ewa obczaiła jak płaci się za przelot autostradą, więc jechaliśmy na legalu. Długa monotonna wstążka A4. Gdzieś w połowie drogi do Wrocławia zatrzymaliśmy się na kawusię w barze „Taurus”, a do kawusi bardzo miły Ukrainiec zarządzający tą jadłodajnią dorzucił za naszą zgodą ziemniaczki z wody i jakieś kapuściane przysmaki. Właściwie zrobił się z tego obiad, więc ruszyliśmy z dodatkowym obciążeniem. A czas gonił, bo demonstracja nie zaczeka. Ewa też to czuła, więc co parę minut zasilała mnie z tylnego siedzenia moim przysmakiem – żelkowymi miśkami, a ja po każdej sztuce odkręcałem mocniej manetkę. Do Wrocławia dotarliśmy na styk. Ostatni odcinek nawigowaliśmy już nie na mapę tylko na tłumy ludzi schodzące się gwiaździście na plac Nowy Targ. Trzeba było jeszcze się przebrać, bo nie sposób było ustać choćby i jedną godzinę w upalnym słońcu ubranym w motocyklowe nieprzewiewne ciuchy. Wiedziałem, że nie ma czasu na szukanie jakiejś przebieralni, wiec zmieniłem ciuchy za słupem stanowiącym część elewacji pobliskiej galerii handlowej, a moje usiłowania pozostania niezauważonym przy jednoczesnym podskakiwaniu na jednej nodze z do połowy spuszczonymi spodniami w centrum miasta cholernie Ewę rozbawiły. Nie wiedzieć czemu 🙂
    Ruszyliśmy w stronę dochodzącego do nas z głośników głosu Tuska. Z każdym krokiem tłum gęstniał i gęstniało też nasze poczucie, że uczestniczymy w ważnym wydarzeniu. Ewa zamiast tracić nabierała energii. Wbiła się w ścianę ludzi otaczających plac i parła do przodu, w stronę tej energii źródła. Musiałem chwycić jej rękę, bo niechybnie zostałbym z tyłu, gdyż trzymane w ręku kaski bardzo ograniczały mi swobodę ruchów.
    Gdy wiec się zakończył tłum zaczął się przerzedzać, ale stopniowo. Wiele osób pozostało na placu, podzielając pewnie moje odczucie, że tu właśnie, na tym wycinku pięknego Wrocławia stworzono wzorcową enklawę ludzi, którym nie jest obojętne, czy ich wartości są deptane. Gdyby tak mogła wyglądać cała Polska!
    W jednym miejscu placu tłum nie zrzedł w ogóle. Wkrótce w centrum tego kręgu dostrzegliśmy Władka Frasyniuka. Legenda walki o prawo i sprawiedliwość (o ironio!) cierpliwie rozmawiała po kolei z każdym, kto sobie tego życzył. Podszedłem i ja. Powiedziałem Władkowi jak bardzo się cieszę, że mogłem tu być w towarzystwie takich ludzi jak on. Ale to był skrót myślowy. W głębszym i szerszym kontekście fakt ten mnie zasmucił. Od 40 lat ten człowiek wciąż daje z siebie wszystko by walczyć o wolność i dobrobyt wszystkich Polaków. Nawet tych, którzy plują mu w twarz i ciągną za nogi po ziemi. Czas już, czas najwyższy, aby mógł z czystym sumieniem siedzieć w domu i cieszyć spokojnym życiem. Ale wciąż jest potrzebny, bo wciąż trzeba walczyć. Bo powiedzenie sobie „już dość” przed osiągnięciem właściwego celu byłoby zaprzepaszczeniem tego potu i krwi, którą przelało się do tej chwili. I jeśli potrzebowałem motywacji, to właśnie od niego ją otrzymałem. Przez jego przykład i niezłomność.
    Wkrótce ruszyliśmy w stronę Ostrowa Tumskiego, do którego prowadziła mozaika mniejszych i większych wysepek połączonych ładnymi mostami. Prawie Wenecja! Gdy zbliżaliśmy się do kolejnego mostku do moich uszu dotarła muzyka. I tak – nie mogłem się mylić – to było soczyste, wyrafinowane brzmienie hand-pana. Instrumentu, który od kilku lat fascynował mnie, gdy odkryłem w internecie nagrania muzyków grających na nim. Doświadczyłem już kilka razy możliwości grania na bębnach i bongosach. To było coś dla mnie, bo czuję spełnienie w ekspresji bazującej na wyczuciu rytmu. Ale brakowało mi w tym muzyki. A tutaj coś, co w magiczny sposób łączy w sobie zalety instrumentu rytmicznego z pięknym, nieco chrapliwym jak głos Armstronga brzmieniem tonalnym! I właśnie widzę ten instrument na własne oczy. Na hand-panie grał, jak się później okazało, młody pogodny chłopak, który dopiero po dłuższej rozmowie zaczął zdradzać lekki akcent – zapewne ukraińskiego pochodzenia. Mając w pamięci słuchane po wielokroć nagrania z internetu nie nazwałbym go wirtuozem tego instrumentu. Grał dla przyjemności i dla wrzucanych „do kapelusza” monet. Ale grał z serca, więc i muzyka, którą się otoczył była od serca. Bez namysłu wrzuciłem mu solidny datek, a on ucieszony zaprosił mnie do wypróbowania swoich możliwości. Byłem wniebowzięty! Najpierw 2-3 minuty poznawałem techniczne niuanse. Jak uderzać palcami, w jaki sposób to robić, aby nie tłumić brzmienia. Jakie rejony instrumentu wytwarzają oczekiwane brzmienia. Po pięciu minutach szkolenia siadłem na krzesełku zwolnionym przez grajka i wyłączyłem świat. W tamtej chwili nawet gdyby przeszedł przede mną różowy słoń, to pewnie bym tego nie zauważył. Zagrało. I to całkiem nieźle. I nie boję się tego, że ktoś posądzi mnie o nieskromność. Byłem zadowolony z tego co usłyszałem. Bo to magiczny instrument – tylko trzeba się na jego magię otworzyć. Gdybym tylko był przy kasie na pewno zainwestowałbym w takiego hand-pana, żeby mieć go na własność.
    Poszliśmy dalej i po chwili zobaczyliśmy kawiarenkę ze stolikami na świeżym powietrzu, a przy jednym z nich siedział Władek Frasyniuk z przyjaciółmi. Siedział odwrócony przodem do kierunku z którego nadchodziliśmy i dostrzegł nas niemal w tym samym momencie co my jego. I zamachał ręką posyłając w naszą stronę serdeczny uśmiech, tak jakbyśmy znali się od dawna. A przecież byliśmy tylko jednymi z dziesiątek osób, z którymi ściskał rękę tego dnia. I jednymi z setek tysięcy, których poznał w całym życiu. Gdy w końcu zrozumiałem, że to musiał być urok Ewy, przestałem się dziwić.
    Kontynuując nasz spacer wśród wysepek dotarliśmy do wypożyczalni kajaków, którymi można było popływać sobie po kanałach rozdzielających wyspy. Mieliśmy jednak przy sobie zbyt wiele cennych rzeczy, których wpadnięcie do wody mogło by się zakończyć katastrofą. Postanowiliśmy wrócić do zaparkowanego wcześniej motorka, aby dokonać koniecznego przepakowania i podjechać nim pod wypożyczalnię. I na szczęście się nie udało. Nie udało się trafić z powrotem pod wypożyczalnię, bo w tym rejonie niemal każda uliczka była jednokierunkowa i tworzyły one istny labirynt połączeń. Na szczęście, bo w pewnym momencie Ewa zadała proste pytanie: czy nie musimy czasem zatankować benzyny? Zajrzałem do baku i im głębiej w niego patrzyłem, tym bardziej benzyny w nim nie było. Jechaliśmy na oparach i dobrej woli. Momentalnie zmieniliśmy plany i ruszyliśmy w stronę autostrady, bo zakładaliśmy (i słusznie), że stacje powinny być na wylotówkach z miasta. Co ciekawe, w samym mieście nie było śladu jakiejkolwiek stacji benzynowej. Ale na pierwszej drodze wylotowej były aż dwie i to po sąsiedzku, przez płot. I miały identyczne ceny, pomimo, że było to BP oraz Orlen. Czyżby jakaś nieformalna współpraca?
    Po uzupełnieniu paliwa ruszyliśmy prowadzeni przez nawigację w stronę domu. Jechaliśmy i jechaliśmy. W końcu doczekaliśmy się zachodu słońca, a autostrady jak nie było tak nie ma! Jechaliśmy ciągle wygodnymi, choć pełnymi ograniczeń prędkości szosami. W końcu zatrzymałem się na poboczu i „na oko” ustaliłem trasę, która miała nas doprowadzić do węzła na autostradzie. I jak tylko się do niej zbliżyliśmy to nawigacja próbowała mnie przekonać, żeby jechać w przeciwnym kierunku. Ale nie dałem się zwieść. Raz zdobytej i zapłaconej autostrady nie oddaje się tak łatwo. Zacząłem się zastanawiać co za licho opanowało Google Maps? No i w końcu wymyśliłem! Musiałem jakiś czas temu zaznaczyć w aplikacji, że chcę omijać płatne odcinki autostrad, a nawigacja wcale nie została nawiedzona tylko posłusznie starała się wykonać moje polecenia. Starość nie radość, a ta… no… jak jej tam… skleroza! To niefajna rzecz.
    Przez to jeżdżenie po równoległych do autostrady drogach straciliśmy ze 2 godziny cennego czasu. Zrobiło się ciemno, a my nie byliśmy nawet w połowie drogi do domu. Zatrzymałem się na postoju żeby rozprostować kości, a Ewa powiadomiła mnie, że jak lekko opiera się plecami o kufer motocyklowy to on się porusza. Podszedłem, żeby zbadać sprawę i – o zgrozo! Kufer ledwo się trzymał! centralna część jego mocowania była niemal w całości oderwana. Przeprowadziłem szybką analizę dostępnych narzędzi i akcesoriów, które zabieram ze sobą w dłuższe trasy i po chwili zastanowienia wydłubałem śrubokrętem dziurki w dnie kufra i przymocowałem go używając drutu i trytytek. Całość jako tako się trzymała, ale Ewa do końca podróży nie mogła się wygodnie oprzeć o brzeg kufra. Ostatnie 100 kilometrów jechaliśmy w całkowitej ciemności, z duszą na ramieniu, bo starałem się pędzić najszybciej jak się da, aby jak najprędzej dojechać do bezpiecznej przystani domu.
    Dojechaliśmy bardzo zmęczeni, ale kufer dojechał wraz z nami, a wspomnienia emocji związanych z udziałem w demonstracji ostatecznie przysłoniły niewygody i lęki towarzyszące przecież naturalnie wielkim wyprawom. No i nie zapominajmy o najważniejszym – cała ta wyprawa to przecież wina Tuska!